neo-protestantyzm konserwatyzm biblijny

czwartek, 3 listopada 2016

z serii – świadectwa …

Notka info: 
Świadectwo nawrócenia byłego gwardzisty papieskiego (z tzw. Gwardii Szwajcarskiej) – Bernhard’a Dura; wydane w formacie małej książeczki przez Fundację „ME PATRA”, Poznań 1991; red. Kazimierz Muranty; str.3-9. 


Gwardzista
 Bernhard Dura
 
 
 
(fragment)

Drodzy Czytelnicy !
Nazywam się Bernhard Dura. Powodem, dla którego zwracam się do Was w tak bezpośredni sposób, jest osoba Jezusa Chrystusa i miłości, jaką Bóg żywi do każdego człowieka. Jestem szczęśliwy, że mogłem w moim życiu doświadczyć tej miłości, i właśnie o tym chciałbym opowiedzieć, dedykując Wam jednocześnie na początek fragment Słowa Bożego z Piątej Księgi Mojżeszowej 4:29 i z Ewangelii Jana 5:24.
Urodziłem się 30 lipca 1955r. w Visp w kantonie Wallis w Szwajcarii. Byłem najmłodszy z siedmiorga rodzeństwa. Wszyscy zostali wychowani w surowym, katolickim rygorze. Rodzice wymagali od nas całkowitego, bezwzględnego posłuszeństwa; wpłynęło to w dużej mierze na mój stosunek do Boga jako zimnego, nieczułego władcy, surowego sędziego. Takim Bogiem nie byłem zainteresowany; nie mieliśmy ze sobą nic wspólnego.
Pierwszego przeżycia, związanego z osobą Boga doświadczyłem mając 18 lat. Uważałem się wtedy za doskonałego kierowcę. Pewnego dnia, jadąc z ciotką, prowadziłem samochód bardzo zawadiacko. Ciotka – gorliwa katoliczka – zaczęła mnie wtedy prosić, byśmy odmówili modlitwę „Ojcze nasz”. Zgodziłem się, lecz w głębi duszy pomyślałem: „Ojcze nasz” nic ci ciotuniu nie pomoże, bo tutaj ważne są moje umiejętności i sprawność. Gdy za chwilę ostro wszedłem w zakręt, wyprzedzająca nas ciężarówka stuknęła dość porządnie w przednie drzwi naszego samochodu urywając klamkę. Poczułem się nagle tak, jak gdyby Bóg pogroził mi palcem, mówiąc: „Widzisz, lepiej nie drwij sobie ze Mnie”.
Wydarzenie to bardzo mnie poruczyło. Zacząłem się obawiać wielkości Boga, bo po trosze w nią uwierzyłem. Usiłowałem zatem zaangażować się w działalność religijną w Kościele Rzymskokatolickim. Niejednokrotnie rzedła mi mina, kiedy słuchałem kazań o żywotach wielkich świętych katolickich, którzy ponieśli tak wiele ogromnych ofiar wyrzeczeń. Chcąc upodobnić się do nich choć trochę, zacząłem ich wzorem odmawiać sobie wszelkich przyjemności i rezygnować ze wszystkiego, co sprawiało mi radość. Byłem przekonany, że dzięki temu zdobędę potężną siłę duchową i stanę się tak wielki, jak oni. Gdy usłyszałem o istnieniu szwajcarskiej gwardii papieskiej, zacząłem usilnie ubiegać się o przyjecie do niej w przekonaniu, że jest to najlepsza droga, by zbliżyć się do Boga. „W ten sposób będę przecież służył Kościołowi, zwłaszcza papieżowi; nie można już być bliżej Boga” – myślałem. Po długich staraniach, we wrześniu 1979r. przybyłem do Rzymu jako gwardzista papieski. Jednak po pewnym czasie służby zauważyłem, że nie wszystko jakoś pokrywało się z moimi oczekiwaniami. Myślałem, że w tym świętym mieście – Rzymie spotkam miłość, jedność i radość. Przypuszczałem, że gwardziści szwajcarscy są świadomi tego, że służą następcy Chrystusa. Jakże się rozczarowałem. Było mi niezmiernie przykro, kiedy odkryłem, że wszystko, co dobre i sprawiedliwe, jest tutaj grą pozorów – teatrem, perfidną sztuką, a zza kulis wyziera zazdrość, niezadowolenie, krytykanctwo, nienawiść. Stało się wtedy dla mnie jasne, że gwardia szwajcarska to tylko czcza tradycja. „Przecież dla zapewnienia bezpieczeństwa papieżowi można by było zastosować o wiele tańsze środki” – gorączkowałem się. Ogromne sumy pieniędzy pochodzące z ofiar wiernych mogłyby być przeznaczone z dużo lepszym skutkiem na wsparcie dla potrzebujących. Nasuwało się tutaj pytanie natury zasadniczej: Gdzie jest miłość bliźniego, o której się tyle mówi ? Wielu ludzi cierpi przecież głód i nędzę a tu tyle pieniędzy wywalane jest po to, by zaspokajać czyjeś snobistyczne zachcianki. No bo jak inaczej można nazwać na przykład takie stanie na warcie, gdzie etykieta nakazuje sterczeć na baczność dwie do czterech godzin bez najmniejszego drgnienia ? Co to za ofiara, która nic nikomu dobrego nie przynosi ? Zacząłem powoli kojarzyć ze sobą coraz to inne fakty. Na przykład gdy papież przechodził obok nas, musieliśmy padać na kolana i pozdrawiać go z uniżeniem słowami: „Ojcze Święty”. Przecież tymi samymi słowami Jezus w modlitwie arcykapłańskiej zwracał się do samego Boga i tylko do Niego ! Czyżby papież uzurpował sobie prawo do odbierania czci należnej jedynie Bogu ? Jeżeli Jezus w Ewangelii Mateusza 23:8-10 mówi, by nie nazywać nikogo nauczycielem, mistrzem lub ojcem (bo jest tylko Jeden prawdziwy), to już bluźnierstwem wręcz jest zwracaniem się do zwykłego człowieka tak, jak do Ojca Niebiańskiego. Co rok też – 6 maja, każdy gwardzista musiał złożyć przysięgę na Boga i Jego „Świętych”, że dochowa wierności papieżowi. Tymczasem Słowo Boże zakazuje składania takich przysiąg (Mat.5:33-37).
Papież nazywa siebie następcą Chrystusa na ziemi. Faktem jest, że Jezus przebywając z apostołami, był dla nich Pocieszycielem. Lecz tym, który miał zająć Jego miejsce, nie był Piotr, ani Jego następca, lecz Duch Święty, który jest tym prawdziwym Pocieszycielem, zesłanym w zamian za Chrystusa przez Boga. Mówi o tym Ewangelia Jana 14:16-17.26. Odkryłem również ewidentną nieścisłość w nauczaniu Kościoła Rzymskokatolickiego, że Jezus budował swój Kościół na Piotrze i jego następcach. To prawda, że Jezus nadał Szymonowi imię Piotra (gr.: Petros), co oznacza kamyczek. Jest to określenie diametralnie  różne od „petra”, które oznacza skałę. Jak wiemy z licznych fragmentów Nowego Testamentu, jedynie Jezus był określany tym mianem i sam zresztą tak się określał (Mat.16:18; 1Kor.10:4; Ef.2:19-20). Wynika stąd jasno, że Kościół może być budowany tylko i wyłącznie na Nim. Rolę, jaką w tej duchowej budowli odgrywa kamyk (petros), doskonale ujmuje w swym liście Piotr (1Ptr.2:5-6) mówiąc o wierzących jako kamieniach i wskazując na Chrystusa jako Skałę. Ponadto tzw. „władza kluczy” – związywanie i rozwiązywanie – według Biblii dana jest każdemu wierzącemu, a nie tylko Piotrowi. Twierdzi tak Ewangelia Mateusza 18:18.
Dzień w dzień czyniłem coraz więcej takich spostrzeżeń i dochodziłem do coraz to nowych wniosków. W końcu zrozumiałem, że w moim przypadku dalsza służba w gwardii papieskiej po prostu nie ma sensu i po roku opuściłem Rzym. Gdy znalazłem się na powrót w Szwajcarii, poczułem się tak, jakbym wrócił z niewoli.
Wkrótce poznałem wspaniałą dziewczynę. Mieliśmy jak się okazało, dużo wspólnych zainteresowań. Jednak najważniejszym było dla mnie to, że i ona – podobnie jak ja – szukała drogi do Boga. Dlatego też dobrze rozumieliśmy się. 
W czerwcu 1982 roku Sylwia zaprosiła mnie na ewangelizację do Brna. Mimo, iż nie za bardzo wiedziałem, co to jest, po krótkim wahaniu zdecydowałem się tam pojechać.
Kiedy mówca rozpoczął swoje kazanie, zmorzy mnie sen. Obudziłem się równie nagle, jak zasnąłem, by usłyszeć bardzo ponuro – w moim odczuciu – brzmiące słowa, które zmusiły mnie do intensywnego myślenia. Powoli zasychało mi w gardle, a ewangelista mówił:
„Chrzest czy konfirmacja nie czynią nikogo chrześcijaninem. Aby się nim stać, potrzebna jest osobista decyzja pójścia za Chrystusem (Jan.1:8-12 i 3:16). Każdy z nas musi więc świadomie zwrócić się do Jezusa, w pokorze i ufności wyznać Mu swój grzech i uwierzyć, że dzięki przelanej, drogocennej Jego krwi wszystkie nieprawości zostaną przebaczone, a on sam oczyszczony. Musimy swą wolę zadeklarować, że chcemy, by Chrystus rozporządzał naszym życiem, by był naszym Panem i Królem – i przyjąć Go wiarą. Bowiem jedynie ten, kto uczynił ten krok, może nazwać się dzieckiem Bożym – prawdziwym chrześcijaninem. Jedynie taki ma przystęp do Boga; jedynie taki ma życie wieczne (1Jana 5:11-13). Lecz jeżeli tego nie uczyniłeś, wiedz, że jesteś chrześcijaninem tylko z nazwy i nie masz społeczności z Najwyższym”.
Jeśli chodzi o mnie, wiedziałem, że nie powziąłem jeszcze takiej decyzji. Zawsze przecież uważałem się za dobrego chrześcijanina; teraz poczułem się mniej pewnie. Nie znałem tak naprawdę Biblii, nigdy nie słyszałem o nowym narodzeniu i pewności zbawienia. W katechizmie rzymskokatolickim stało jak wół: „Zbawienia nigdy nie możecie być pewni”.

Więc jak to jest naprawdę ?
Gdy ewangelista zaczął nawoływać do upamiętania i nawrócenia i gdy zaprosił wszystkich, którzy podjęli taką decyzję, na spotkanie w osobnej sali, stało się dla mnie jasne, że muszę tam pójść oddać swe życie Jezusowi. Niecierpliwie wyczekiwałem końca nabożeństwa, ponieważ chciałem powiedzieć Sylwii, że pragnę uczynić Jezusa swym Panem i Zbawicielem. Gdy uroczyście oznajmiłem jej to, była szczęśliwa. „Tak bardzo modliłam się o ciebie – powiedziała – jak dobrze, że tu przyjechałeś. Pójdę z tobą”.